Julien Bryan, fotoreporter amerykański
Opis
Stojąc na dachu ambasady amerykańskiej, widziałem niemiecki samolot zestrzelony bezpośrednio nad nami. Wystrzelono dziesięć pocisków przeciwlotniczych i widziałem, jak każdy z pocisków smugowych, zostawiając za sobą czerwoną fosforową wstążkę, leci wdzięcznym łukiem trzy tysiące metrów w górę, gdzie eksploduje, zostawiając małą chmurkę czarnego dymu. Dziewięć chybiło samolot, ale dziesiąty najwidoczniej trafił bezpośrednio. Na szczęście miałem ze sobą kamerę filmową i zarejestrowałem obraz niemieckiego samolotu spadającego w płomieniach.
Pobiegliśmy na miejsce upadku i znaleźliśmy dymiące szczątki wielkiego bombowca. Czteroosobowa załoga zginęła na miejscu. Chociaż wydawało się, że miejsce upadku było blisko, w rzeczywistości samolot rozbił się w odległości ponad półtora kilometra od ambasady, na zboczu pagórka pomiędzy dwoma nowoczesnymi domami mieszkalnymi . Żaden cywil nie zginął. Silniki oderwały się i leżały z poskręcanymi i powyginanymi śmigłami. Podniosłem jeden ze spadochronów. Była na nim metka: „Wyprodukowany w 1936 roku”.
Przypuszczam, że jako człowiek o przyzwoitych odruchach powinienem czuć się fatalnie, widząc samolot spadający razem z załogą. Ale przyłączyłem się do wrzeszczących i wiwatujących dwóch innych Amerykanów z ambasady. Zapomnieliśmy o znajdujących się w Niemczech rodzinach tych lotników. Wiedzieliśmy tylko, że byli przedstawicielami rządu, który od trzech tygodni z zimną krwią zabijał bezbronnych ludzi. Cieszyliśmy się, że nie żyją. Tak właśnie wojna zmienia człowieka.